Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Infantka tom I 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mu nad uchem zaryczał: Wara! — że musiał się cofnąć.
— Dajcie pokój moim rupieciom — krzyknął — ja pewnie z zamku nie wyniosę co do mnie nie należy. Pilnujcie lepiej swoich towarzyszów.
Zamruczał coś śmiejąc się kwaśno Pudłowski — i na tem się skończyło.
Talwosz wyszedł z chłopcem na miasto, ale gdzie się tu było obrócić?
Obcy w Warszawie, poczuł, że bez rady czyjejś nie potrafi nic.
Posądzić go też łatwo było, a na samą tę myśl krew mu twarz oblewała. Stanął trochę w ulicy, nie wiedząc spełna dokąd się obróci.
Z gorącej chęci usłużenia królewnie podjął się tego, co mu teraz bardzo trudnem wydało się do spełnienia.
Rozmyślał jeszcze, gdy poczuł, że mu ktoś rękę na ramieniu położył i pozdrowił go łagodnym głosem po chrześcijańsku.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Przed nim stał, od kościoła Panny Maryi idący, w wytartej sutannie księżyna, słuszny, blady, z twarzą niepiękną, której rysy nieforeremne[1] były i grube, ale nadzwyczaj łagodne i pełne jakiegoś miłosierdzia. Był to ubożuchny wikaryusz Stępek, którego Talwosz znał i cały dwór królewnej, bo często do gawiedzi i służby

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być nieforemne.