Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czémś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi co się nią czuli zagrożeni — patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchiwała...
Chwilę tak malowała się na czarnem tle, z dwojgiem rąk silnych spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku...
Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie...
Zmierzchać zaczynało, gdy zdala ziemia zadrgała jakby od kopyt końskich...
Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi, i głowa w oknie błysnęła... Stanęła, nie chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał...
Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie było.
Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tentent pędzonego stada, co się płosząc rozpędza, ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie nawykły iść razem. Szczękało jakby żelazo... Chód był ciężki...
Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcéj jeszcze... Z za opłotków ukazały się żelazne hełmy spiczaste... i dzid kilka... Patrzący znikł odbiegłszy stanowiska.
Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.