wał, nauczył się pięknie stroić, mówić gładko, śpiewać może — ale do oręża nie zdolny... Młokos jest... z nim ja sobie rady łatwo dam, a Łoktek starzec...
— Samiście przecie mówili że kamienny to pan! — przerwał Dobek.
— Tak, ale i kamienie ludzie kruszą, a jam téż nie przewiąsło słomiane!! — zawołał stary uparty Wincz.
— Ojczaszku! — począł błagająco synowiec.
— Nie do rady jam cię tu wezwał, — przerwał nie dając mówić Wincz — lecz bym ci rozkazy dał... rozumiesz!...
Zamilkł Dobek.
Po chwili przecie Świdwa trochę się zdał spokojniejszy.
— Przywiedli mnie do ostateczności — odezwał się — nie jam winien że tam się rzucę, gdzie muszę abym sromu uniknął...
— Jużci pana swojego nie zdradzicie! — szepnął Dobek.
Wyraz ten — zdrady — jak miecz w piersi uderzył starego. Porwał się z wrzaskiem.
— On mnie zdradził! — zawołał — on mnie! Jam miał obiecane wielkorządy do żywota. Nie umarłem przecie... żyję — zdradą mi królewicza na zamek wwiedli, zdradą mnie z mojego stołka zrzucili... Sami oręż mi w ręce pchają!! Biorę go i nie puszczę...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.