Od pół wieku tu już siedząc, książe się języków różnych uczył po trochę, lecz żadnym nie mówił dobrze, mając je jako barbarzyńskie w pogardzie. Pruskim z musu i dla stosunków z ludem, mówił najlepiej; Swidwa[1] zaś oprócz polskiego mało co niemieckiego tylko rozumiał.
Petrek Kopa stał się jako tłumacz i pomocnik niezbędnym, i tak ta rozmowa, która powinna była być tajemną i poufną, bez świadka się nie obeszła.
To ją czyniło nad wyraz trudną i przykrą dla wojewody.
W pierwszej chwili ledwie srom swój mógł przemódz, zabełkotał coś niewyraźnie i łzy mu z oczów trysnęły.
Skarżył się ne[2] upokorzenie jakiego doznał od króla, a tu on sam z dobrej woli na stokroć się boleśniejsze narazić musiał. Przybrał tem dumniejszą postawę im boleśniej czuł się dotkniętym...
Luder zdawał się rozumieć co się w duszy tego człowieka działo, i chciał litościwym i łagodnym się okazać.
Po krótkiej walce z sobą, wybuchnął wojewoda niezważając ani na to czy zrozumianym będzie, i czy usłużny tłumacz za słowami jego wydąży.
— Widzicie mnie przychodzącego do was, mówił gorączkowo, bo panu temu któremu do siwego