żda wytrwałość i męztwo obudza nawet w nieprzyjacielu.
Petrek tylko jedząc i pijąc czuł się w obowiązku uśmiechać i podnosić co mówił wojewoda aby mu się przypochlebić, niekiedy naprędce tłumacząc mistrzowi co dosadniejsze ustępy z wykrzykiwań Wincza.
Przeszła tak chwila dość długa, wojewoda spojrzał w okno i ruszył się z pożegnaniem, widząc że dłuższym pobytem nic już tu nie zyszcze, czując że był jak w zasadzkę wprowadzony, i schwytany, z małą lub żadną korzyścią dla siebie.
Przy pożegnaniu też gdy mistrz wielce był uprzejmym, wojewoda rozstawał się z nim z dumą i wyraźną jakby obrazą. Sam sobie był winien — nie było już na to ratunku.
Gdy sami znaleźli się w korytarzu zwrócił się nagle do Petrka, który nie zdawał się uczuć jego rozumieć ani podzielać.
— Daj cię pioruny biły, ciebie coś mnie tu wprowadził, zawołał, z temi lisami w mniszych sukniach i zbrojach razem, w kapturach a przy mieczach, djabeł nie dojdzie sprawy.
Petrek osłupiał.
— Samiście chcieli z nim rozmowy! wykrzyknął zdziwiony.
Wojewoda ramionami ruszył i począł kląć.
— Głupim był — mówił idąc — trzeba ich było do mnie sprowadzić, a inaczej by się gadało.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.