Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.

tknęła, choć lesistym, lecz tu i owdzie osiedlonym i znacznie przekarczowanym, na ścierniach się trzody pasły i ludzie na widok podróżnego nie bardzo odeń uciekali.
Około południa trafiła się i gospoda z szopą, gdzie koniom było można dać spocząć, i napoić je. Do Poznania już nad wieczór się spodziewał dociągnąć Szary, myśląc teraz jak ma się na zamek dostać, aby wśród tych zdrajców, o których go przestrzegano, poznanym i odkrytym nie był, a do królewicza mógł trafić.
Przystęp pewnie trudnym ziemianinowi żadnemu nie był, lecz z czém się miał opowiadać, aby się nie odkryć — sam nie wiedział.
Człek był pobożny, gdy mu własnego nie stawało wątku, obyczaj miał iż do Boga o pomoc wzdychał, a ta mu nigdy potem nie chybiła.
I na ten raz też myślał sobie że byle do miasta się dostał, i na zamek potrafi...
W tych myślach ku wieczorowi, gdy już wedle rachuby swej o jaką milę albo i mniej był od miasta, a wieczór tak śliczny mu sprzyjał, że i droga się nie dłużyła, — wjechał do lasku i zwolnił kroku.
Gościniec się nim wił sobie pomiędzy drzewy, jakby z ludzi żartował, coraz to łączkę zieloną, to rzeczułkę było widać, to skupiony gaik gęsty, to rozpierzchłe drzewa stare, co się porozbiegały od siebie, szeroko gałęzie rozpościerając.