Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyszyły, widać było że troski żadnej nie znały, światu się radowały i pani swéj nie miały przyczyny obawiać.
Coraz to która wyrwała się z orszaku za kwiatkiem, za zieleńszą gałęzią, popychały jedna drugą, a wśród śpiewania gziły się i zaczepiały, rozbiegały, goniły i przypadały aż do koni i wozu.
Wśród tego różnobarwnego zastępu, bliżéj samej pani i siwego konika, postępowało, a raczej szło skacząc, wyprawiając jakieś sztuki, rękami wywijając i prawiąc coś głośno, z czego się drudzy śmieli — dwóch ludzi osobliwie przybranych.
Jeden z nich, bardzo małego wzrostu, w obcisłem odzieniu, trzewikach z bardzo długiemi nosami, z brzękadłami u pasa, z pałką w ręku, do któréj jak cep przyczepiony był ogon lisi, w czapce śpiczastéj, pstréj, — miał twarz długą, żółtą, z bródką chudą i czarną...
Drugi jeszcze przysadzistszy, gruby jak kula się toczył. Niepomiernie otyły, z twarzą okrągłą, bez zarostu na niej, suknie miał naszywane w różne figury fantastyczne i kawałkami materji jaskrawych.
Ci dwaj, których obowiązkiem zdawało się być zabawiać swą panią — odwracali się ku niéj, patrzyli jéj w oczy, dopominali się o uśmiech, popisywali przed nią. Gdy im brakło konceptów, wzajem się drażnili, stawali do boju niby, rzu-