Gozdawa — na pół dziecko... ale z czasem obyczaju naszego się nauczy...
— Hm! — rzekł Szary, — a do czegóż jej ci dwaj służą błaznowie co przodem przed koniem kroczą?
— Rzekłeś sam, — rozśmiał się Beńko, — błaznowie są. Jeden co po prawej ręce z lisim ogonem, to nasz prawy po polsku błaznujący, z Krakowa rodem, zowią go Lisicą — ten że jej niebardzo do smaku, więc drugiego, tego opasłego baryłę z Wilna sobie ściągnęła, a zowią go, jakoś tam z litewska: Keleweże.
Szary głową pokręcił.
— To i dziewczęta pewno litwinki być muszą? — zapytał — bom pieśni słuchając nic zrozumieć nie mógł?
— Są między niemi i Krakowianki i tuteczne z Poznania — odparł Benko — ale najwięcej litwinek, bo te tylko jej pieśni umieją śpiewać, a ona bez nich by nie wyżyła...
— Królewicz w Poznaniu? — spytał rzucając na Beńka wejrzenie bystre, Szary...
— Jest — rzekł Gozdawa — ale się do ojca ciągnąć wybiera, bo wiecie że do wojny się sposobią. Trzebaż mu u boku króla być.
Po krótkiem milczeniu, chętny bardzo do rozmowy Beńko dodał.
— Może się naszemu Kazimierzowi na wojnę i nie bardzo chce, choć mu pewnie na męztwie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.