Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Pacierze zacząwszy odmawiać i kaptur zaciągnąwszy na głowę, zadumany wlókł się p. Florjan, gdy o małą może milę będąc od miasta, posłyszał tenent za sobą.
Tknęło go to. Pomyślał sobie iż na zamku Nałęcze swoich mieli, podsłuchać mogli, a na nocnej biesiadzie Grzmot i Beńko cale ostrożnemi nie byli. Nuż zwąchano z czém jedzie i co do króla wiezie, nuż pogoń za nim puszczono?
Sromał się tego podejrzenia... ale mu dolegało tak iż się oprzeć nie mógł, dał więc pocichu ludziom znać i z drogi zjechawszy w gąszcz stanęli.
Ledwie się w niéj umieścili, tuż po nad gościńcem, gdzie ich dla krzaków i gęstej mgły widać nie było, gdy tentent się zbliżył i głosy słyszeć dały...
Nastawił ucha...
Po stąpaniu konia i mieniających się głosach poznać mógł, iż ludzi co najmniej pięciu lub sześciu być musiało...
Rozmawiali głośno pokrzykując...
— Patrzaj śladów...
— Kto ta w błocie świeże ślady dopatrzy o mroku.
— Ale przecież byśmy go już nagnać byli powinni!
— Konia ma dziarskiego ten Sieradzianin jucha, a że mu pilno z językiem... nie żałuje go.