dęgi wyjechał i o domu nie wiedział nic. Korciło go strasznie spytać którego z tych co bliżéj mieszkali, czy co nie słyszał o rodzinie. A troskał się nie bez przyczyny, bo tam móla srogiego miał, który go gryzł. Lecz jak z jednéj strony pilno mu było dostać języka, tak również się obawiał złéj wieści, której przeczucie ścigało go ciągle.
W téj niepewności będąc, postanowił czekać już lepiéj — aż się jednemu z nich coś wyrwie, nie wywołując wilka z lasu.
Miał zamiar przed wyprawą, na którą musiał iść, wyprosić się jeszcze, choćby na dzień jaki do Surdęgi.
Trzaska i Jarosz gościnnie go przyjmowali, a Grusza widząc zmarzłym od rannego deszczu, krzyknął zaraz aby mu piwa zagrzano.
Im téż pilno było rozpytywać Szarego, co słyszał i widział w Wielkopolsce. Trzaska nalegał zwłaszcza.
— A przywiodą nam z tamtąd ludzi? a ilu?
— Nic nie wiem, — rzekł Szary, — jeździłem do wojewody, sprawiałem co mi zlecono i tyle mi rzekł że powinność swą zrobi, a ludzi zbierze.
— Cóżeś widział w Poznaniu?
Nie było innego sposobu na to naleganie odpowiedzieć tylko się żartem wykręcając.
— Com widział! — odparł uśmiechając się Szary, choć do wesołości żadnéj ochoty nie miał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.