Milczał Napiwon do kubka tylko zaglądając i cale wesołości nie dzieląc.
— Dawnoście z domu? — zagadnął go wreście Szary.
— Ja? — odparł Napiwon (na imię mu było Żegota) — hm! jam się najpóźniej przywlókł — z końmi biedę miałem. Człek mi zasłabł.
Westchnął.
Sądził Szary że mu co powie o ojcu i o Surdędze, ale — ani słowa. Byłby zapytał, strach go brał. Myślał z resztą, gdyby, uchowaj Boże, złego co było — jużci by oznajmił.
Tymczasem śmiano się i coraz pod namiotem stawało się weseléj, a o spoczynku ani tu było pomyśleć.
Trzaska, który kości lubił, szukał już kubka i człowieka z którym by grał.
Grusza zaś że kosterów nie cierpiał przeciwił się.
— Ciskać u siebie kośćmi nie dam, — rzekł, — bo to z tego zawsze w końcu krew musi popłynąć...
Ale piwo z kminem nosili...
Szaremu w głowie szumiało i że[1] znużenia i z gwaru.
W tém Napiwon się podniósł z siedzenia i zbliżył do niego. Siadł na ziemi.
— Wyście dawniéj z Surdęgi? — zapytał go.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ze.