Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

ale sam jeden bez czeladzi, zmęczony, poraniony, składając się tem, że na wyprawie był ranny i od nieprzyjaciela z niewoli zbiegł, o przytułek prosił.
Gościnności nikomu nie odmawiano, przyjęto go więc, choć nikomu się nie podobał. Patrzał z podełba, mruk był, a to co o sobie powiadał, nie jasne było i nie wszystko z sobą zgodne.
O pochodzeniu nawet swem nieumiał dobrze objaśnić, raz Mazurem się zowiąc, jakoby ród jego tam siedział, to znów od Sandomierza się opowiadając, kędy też plemienników miał. O wyprawie tej w której rannym był, także mętne rzeczy prawił i nie rad się o niej rozgadywał.
Możeby to gdzieindziej podejrzenie jakie obudziło, lecz Leliwowie, ludzie prości a łatwowierni, tyle tylko porozumieli iż biedny człek nie rad był wspominać to co go bolało.
Gdy się nieco wylizał i spoczął, a odjeżdżać nie myślał, stary pan począł go z sobą brać na łowy i bardzo był z niego rad, bo śmiały, zręczny i zuchwały niemal, dobrze mu służył — konie najdziksze dosiadał, z oszczepem szedł sam na odyńca i na niedźwiedzia, a do niczego się nie lenił.
Tak jakoś nieznacznie w dom ten wrósł, najwięcej się staremu wysługując, że już jakby domownikiem i powinowatym został. Młody go nie zbyt lubił, ale znosił.