Bąk co sam jak palec był w początku, poczekawszy miał już przyjaciół i drużynę. A wszyscy ci co do niego przystali już przez to Szarym nieprzyjaciółmi musieli być. Wprawdzie nie z najlepszych się to ściągało, a z odpadków, ale to zawsze najgłośniej krzyczy co najmniej warte.
Ze smutkiem musieli na to patrzeć Leliwowie i Dalibor stary i młody Florjan — lecz się nie skarzyli, bo mieli swą dumę... Leliwa też wkrótce zmarł synowi po sobie zostawując Lelow. Na Surdędze nie zmieniło się nic, a było coraz biedniej. W czem tylko pokrzywdzić i uszkodzić mógł Nikosz, nie omieszkał.
A że granice długo zapomniane były i zaniedbane, nikt ich nie pilnował, teraz obronić było trudno. Bąk się gwałtem powrzynał w posiadłość Szarych, tak że kopce posypał niedaleko zamku na łące, która jak świat światem do Surdęgi należała. Rozsypano je drugiego dnia, przyszło do krwawej bójki, lecz straż trzeba było trzymać, bo po nocy wpadali zbóje Nikosza z łopatami i co było rozorane, znowu nasypywali.
Toż samo w lasach na drzewach gdzie były znaki i krzyże na starych pniach, korę i żywe drzewo pozrębywano, a nowe w środku puszcz powyciosywano i posmolono aby się jak stare wydawały.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.