a potem do króla pod Kraków, Bąk na Wilczej górze przemyślał jakby z niebytności jego korzystać.
Jesiennego wieczora w wielkiej czeladnej izbie u Bąka wszystek jego dwór był zgromadzony. Na ławie w kącie siedział i Kurp kije swe obok siebie postawiwszy.
W izbie jak zawsze dymno było i mroczno, choć się w jednem jej końcu ogień palił i u komina skałki zakładano na żelazny ruszt, aby przyświecały.
Twarze i postacie które z za dymu gdzieniegdzie się ukazywały, oświecone płomykiem skałki, wszystkie były do siebie dobrze dobrane. Zbóje jeden w drugiego, zarosłe, czarne, opalone, z porąbanemi twarzami, nie wiele poszanowania okazując swojemu panu i wodzowi — siedzieli i leżeli na wpół, z kubków popijając i niekiedy dzikiemi głosy się odzywając lub wykrzykując.
Bąk srogim bywał dla tych ludzi, gdy szło o posłuszeństwo, wiedzieli że gdy się wściekł z gniewu, nie jednemu łeb ściął — ale bywały godziny w których im z sobą pozwalał poufale przestawać. Wśród nich, gdyby nie dumna postawa i nawyknienie do rozkazywania, które człowieka czyni siebie pewnym a piętnuje w nim wodza — trudno w nim było rozeznać pana. Odzież miał prawie taką na dzień powszedni jak i drudzy, nie odznaczał się od nich niczem. Oby-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.