Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gadaj! — rzekł zadumany...
Dziad począł nań patrzeć nie odpowiadając jeszcze.
— Ludzi wielu? — pytał Nikosz.
— Policzyć trudno — bąknął żebrak, — kto ich pozna? a snuje się to tam z kąta w kąt ciągle tylko widziałem że nie bardzo gęsto.
— Co tu lik znaczy? — przerwał z ławy leżący. Na jednego z tych co na zamku nas musi być kilku, bo zawsze lepiej się bronić niż napadać. Jeśli furty nie otworzą nam wszystkim trzeba iść do ostatniego, wrota kołkiem podparłszy... Kto żyw! Raz chcecie skończyć... to skończyć!!
Zamruczeli inni popierając to zdanie — Bąk ciągle stał zadumany.
— Z temi ludźmi ja nie mam szczęścia — począł w pół do siebie, — tyle lat, tyle razy próbują, już bym innych ze świata zgładził, i zapomniał, — tych ani ukąsić... Urok jakiś!
— Urok! pewnie że urok — odezwał się dziad, — ale na to sposoby są...
Śmieli się niektórzy po cichu, spoglądając na żebraka, który dumnie usta zciął, poczuwszy szyderstwo...
— W tém urok, — odezwał się leżący na ławie, — że o babę idzie... Zachciało się koniecznie tej, gdy na świecie ich tyle jest.
Splunął, Bąk się namarszczył.
— Sprawa nie o babę — zawołał głosem po-