Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Z tamtej strony cicho było... a że obiecana furta się nie otwierała, Bąk zniecierpliwiony drabiny na ostrokoł zarzucić kazał, i sam na pierwszą drapać się począł.
Właśnie, gdy już głową sięgał nad parkan, tknięty jakimś niepokojem, aby się do koła obejrzeć, stary Dalibór nadbiegł tu z dwoma łucznikami, którzy, dostrzegłszy w ciemności człeka, strzały puścili tak szczęśliwie, że jedna z nich przez otwór w szyszaku do twarzy Nikoszowi się dostała.
Wyrwał ją zaraz, ale z drabiną się zachwiał — i padł.
Żurycha, która ze strachu Kurpiowi może co obiecywała, teraz z drugiego, większego jeszcze nie śmiała nic poczynić i służyła zamkowym. Do furty iść ani myślała...
Nikosz ranny, na co mało zważał, już nie rachując na zdradę, ludzi wszystkich zagarnąwszy, pobiegł do wielkich wrot szturmować.
Bronili ich, jak mogli, Dalibór i jego czeladź, ciskając, co pod ręką było, strzelając, sypiąc i lejąc, lecz pierwsze wrota już były złamane, drugie podpalano, a wszyscy Nikoszowi ludzie, gdy tej strony na ostrokoły się drapać zaczęli, załoga im starczyć nie mogła, bo niewiele jej było.
Cudem chyba zameczek się mógł obronić, a ludzie ze wsi na odsiecz oczekiwani nie przybywali, nawet z Majkowiec...