Dalibór biegał rzucając swoją gromadkę to tu to ówdzie, gdzie najpilniéj się było bronić...
Wrota choć wodą lano, paliły się, bo coraz więcej suchego chrustu pod nie podkładano.
Stary w końcu postrzegł że, jeśli odsiecz nie przybędzie, napastnicy się włamią do wnętrza.
Widziała to i Domna... Nie było innego ratunku, jak się im zdawało, tylko tylną furtą po nocy wymknąć się z dziećmi, spuścić z wału i do lasu uchodzić, mienie i zamek oddając zbojom...
Domna choć blada i wylękła, poszła po dzieci. Starsze z nich miał wziąć Dalibór, młodsze ona — noc była ciemna, z tamtej strony nie widać było napastników, furta się zdawała jedyném zbawieniem.
Gdy już Domna płaszcz brała i dziecię z kolebki miała podnieść, Żurycha, która posłyszała ją rozmawiającą z Daliborem, z krzykiem do nóg jej padła.
— Tamtędy nie można! nie idźcie! — poczęła krzyczeć — nie idźcie. Na Boga... tam ludzie są...
I ten więc ratunek ostatni stał się nie możliwy. A tu do wrót coraz się gwałtowniej dobijano, i po drabinach leźli ludzie, a co którego strącono, drugi się ukazywał z innej strony, a za nim trzeci. Nie wiedzieć gdzie się było obrócić.
Z wiosek ludzie, czy znaków nie widzieli, czy iść się obawiali, nie przybywali.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.