Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy się zbudził drugiego dnia innym już był — jakby się wytrzeźwił. Poszedł liczyć swych ludzi, o tych, których nie stało pytał, na wał wlazłszy, popatrzał ku Surdędze, zamruczał coś sam do siebie, rany zaschłe poobmywał, odział się, uzbroił, konia kazał dać i u wrót postawiwszy straż odjechał precz, nie mówiąc ani dokąd, ani na jak długo.
Z Lelowa szwagier tegoż dnia do Florjana w kilka nadbiegł koni, wioząc z sobą dwu powinowatych z sąsiedztwa, których u niego poselstwo zastało.
Wyszedł naprzeciw nim Florjan, z czołem nasępioném, zamiast powitania ukazując im wrota, węgle u nich i trzaski z wyłamanej pierwszej bramy.
— Gdyby mnie cud jakiś tu nie sprowadził — rzekł, — jużbym żony, ni dzieci, ni ojca, ni mienia nie oglądał, tylko kupę popiołu. Dobry sąsiad!!
Bracie miły, — zwrócił się do Leliwy, — wy o siostrze i o jej bezpieczéństwie radźcie... Za dzień lub dwa ja do króla muszę, a Bóg jeden wie kiedy powrócę i czy żyw przybędę, bo się wojna sroga gotuje...
Jakoście mi bratem — pomóżcie i radźcie. Z tym człowiekiem, dopóki on żyw, końca nie będzie...
Leliwa spoglądał w koło nie odpowiadając,