Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nasz król — odparł Sukosz, — nigdy nie zwykł był chodzić jak teraz... Ostrożności do zbytku, tak jak byśmy się ich bali.
— Nasz król, — mówił powoli Wilczek, który tymczasem sobie pokrajane w sztuczki mięso na drewnianych rożenkach u ognia przypiekał, — nasz król dawniéj mawiał, jam sam słyszał — że walnéj bitwy wydawać nieprzyjacielowi, wszystko na jednę kość rzucając, — nie godzi się, gdy wojsko nie ma przemagającéj siły. Trzeba gonić za wrogiem, zasadzać się i urywać po kawale, póki się dogodnéj chwili za gardło nie porwie i nie zdusi — tak wojował Krzywousty...
— A no! — krzyknął niecierpliwy Łęczycanin — tymczasem bestja Krzyżak pali sioła i miasta, kościoły i klasztory i ludzi wyrzyna... Ot, co!!
— Pomściemy to, — rzekł Wilczek, — pomściemy...
Do ogniska drudzy się zwlekać zaczęli. Wszyscy byli posępni. Powolny pochód nie smakował im.
— Nie ma języka od granicy? — spytał Sukosz.
— Musi być, bo ciągle ludziska jakieś przyjeżdżają, rzekł przybyły Pakosz z Góry — ale im gębę zamalowują, że z żadnego nic nie dopytać. Miny nie gęste, król smutny... Kto wie co się tam dzieje...