Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

Sukosz, który z rozpaczy na kobierczyku się przy ogniu wyciągnął.
— Dobrze słychać! — zaśmiał się Zemięga — król posyłał na gościniec którędy Czechy miały ciągnąć. Ani słychu ich... Jeszcze się nie wybrali...
— To po cóż czekać! — krzyknął Sukosz — wprost na zbojów, póki im posiłki nie nadciągną.
Zemięga zlazłszy z konia siadł przy ogniu w kuczki, hełm zdjął i za piwem, którego nie było oglądał się.
— Tobie Sukosz, — rzekł, — byle prędzéj choćby i zginąć — a my ochoty do tego nie mamy.
Z Krzyżakami choćby sami byli, sprawa nie łatwa... Nadciągnęły im Niemcy z nad Renu i — licho wie zkąd, mówią że z za morza... Psiarstwo to słyszę ma jakieś kusze żelazne zbojeckie, niewidome, które im ich czarnoksiężnicy wymyślili. — Mówią iż z hukiem wielkim jak grzmot rzucają takie kamienie z nich, że od razu kilkudziesięciu ludzi, z daleka rzucone ubijają...
— Tfu! — odparł Sukosz — babskie plotki, puścili je aby głupim strachu napędzić.
— Nie bajki to są — nie, — rzekł Zemięga — mają ten jakiś ogień piekielny...
— Ogień juści i dawniéj rzucać ludzie umieli, zagadał Wężyk. — Nie wielka rzecz z kuszy pu-