Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

chodził jak noc smutny. Słowa z niego nikt nie dobył.
Musieli mu znajomi dać pokój, ażby — jak powiadali — wysapał się i odszedł.
Na pamięci mu stała jego biedna Domna, taka, jaka go z młodszą na ręku dzieciną żegnała w progu. Więc każda biedna, płacząca niewiasta, to na nim czyniła wrażenie, że ją przypominała.
Coraz to ku temu wozowi spoglądał a litował się nad płaczącą.
Nie zaczepiał jéj jednak i nie nastręczał się, bo go drudzy już ostrzegli, że z nikim mówić nie chciała i ludzie jéj, imienia nie wyjawiali nikomu.
Głowy sobie bardzo nie łamał, kto była, ciekawości nie miał zbytniéj, litość czuł tylko wielką.
Przy wozach z rycerstwa dla opieki nie było nikogo, same ciury i czeladź. Nie spuszczał z niéj oka Florjan.
Pod noc już ludzie wojewodzinéj, dawniéj do ulegania nie nawykli, zuchwali dosyć, powaśnili się u wodopoju z królewskiemi. Od słowa do słowa, bezcześcić się zaczęli, kamieniami ciskać, aż i do kijów porwali. Parę razy pociski padły blisko pani Halki która przerażona krzyknęła.
Wnet Szary pobiegł w pomoc, i z powagą swą rycerską, pomiędzy to tałałajstwo wpadłszy, pogromił je i rozpędził.