gdyby lada chwila miała walka wybuchnąć, zaczepki były ciągłe. Silniejsi niemcy nadużywali swej przewagi. Polskie posiłki wzgardzone, prawie jak niewolnicy musieli podrzędne jakieś zajmować stanowisko. Skargi na to nie pomagały. Wojewoda się burzył — marszałek u którego się upominał o poszanowanie Wielkopolskiej ziemi, odpowiadał mu pół-słowy, ruszał ramiony, tłumaczył się wojną, nie zważał wreszcie na nic i czynił swoje.
Nie było już żadną tajemnicą w obozie, że po wzięciu Kalisza, który się spodziewano opanować — droga na Znin szła wprost do Gniezna, w serce Wielkopolski. Przebąkiwano o wyprawie na Sieradź, na Wartę. O łupieży stolicy arcybiskupiej mówiono zawczasu obiecując sobie z niej wiele. Wincz chodził po małym namiocie swym, wybiegał z niego, biegał po podwórzu, siadał, wstawał i wszyscy widzieli jawnie że krew w nim się burzyła.
Niekiedy spoglądał na czerwony namiot marszałka z taką złością, jakby chciał pójść nań nie z posiłkiem, ale z mieczem w dłoni.
Wśród dokoła stojących pułków wojewody — toż samo rozdrażnienie panowało, jakie nim miotało. Starszyzna schadzała się, naradzała burzliwie, krzyczała i ku niemcom ręce wyciągając, zdawała się grozić im. Lecz cóż znaczyły groźby
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.