Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

bezsilne, gdy garść ta była w ręku Krzyżaków, czterykroć silniejszych i lepiej uzbrojonych.
O parę set kroków od namiotu wojewody, przy wozach Remisza Nałęcza, który wiekiem i powagą najstarszym tu był po wojewodzie, stało dowódzców, wszystkich rodem Nałęczów, z dziesiątek. Byli tam Żegota zwany Siłacz, Klimsz zwany Ogon, Jur zwany Nosal i inni.
Żaden z nich na chwilę nie przysiadł, chodzili wszyscy miotając się. Po przykrem milczeniu następowały wybuchy krzykliwe. Remisz jak mógł uśmierzał.
— Te psy sobie z tego nie robią nawet tajemnicy — mówił Ogon — wprost z Kalisza pójdą na Gniezno. Znają dobrze gdzie się najlepiej obłowić mogą. Sam słyszałem na uszy moje że ten sam los który spotkał Łęczycę, obiecują nietylko Gnieznu, ale Środzie i okolicom, Sieradziowi potem, Warcie i.. kto ich wie!!
Pójdą może i na Poznań! a my im pomagać mamy gdy nasze własne dwory łupić i palić będą!!
— A no, tak! krzyknął Żegota Siłacz.. potośmy szli i tak piękny z niemi wojewoda sojusz zawarł, bodaj jutra nie doczekał — że będziemy się sami ze skóry odzierać!
— Mówił nam, dodał Ogon, że przez to my ocalimy nasze mienie, i kraj — a teraz? co! zdał nas jak niewolników — przepadliśmy..