Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepadli! powtórzyli drudzy.
— Mamy ginąć, zawołał Klimsz — no — to i on z życiem nie ujdzie.. Niech ginie.
Remisz nakazał milczenie.
— Nie łowcie ryb przed niewodem, nie może być aby nas i siebie gubił, człek bystry.. rozumny.
— Ale stracił rozum bo go złość opanowała — wtrącił Ogon[1] Zemsty mu się zakosztować chciało, i sam się zdał za nią.
— Czekajmy no — rzekł Remisz.
— Czego czekać? żeby było po czasie? podchwycił Siłacz. Nie! oto jak stojemy idźmy się z nim rozmówić jasno i szczerze.
— A no! idźmy — wołali inni.
Remisz siedział niepewien.
Patrzali nań.
— Idziecie z nami! zapytali.
— Muszę, odparł krótko.
Zebrali się więc do gromady, poszeptali nieco, ustawili wedle starszeństwa, przybrali poważne postacie i zwolna poczęli kroczyć ku namiotowi wojewody, który właśnie był wyszedł z niego i widział ich gromadzących się a zmierzających ku sobie.

Po drodze do gromadki tej zaczęli się przyłączać inni, z dziesiątki urosła wprędce w dwójnasób. Garnęli się wszyscy, kto się tylko dowiedział dokąd i po co idą. Nim mieli czas dojść

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.