Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

patrzano i przyjmowano wojewodę, z przyjęcia łatwoby się mógł domyśleć. Mierzono go oczyma nieufnemi, złemi — pogardliwemi. Odwracali się jedni, drudzy udawali zajętych rozmową cichą między sobą.
Marszałek zmuszony był sam odezwać się do Wincza.
Z Kalisza nam przyszły wieści, że mieszczanie już się opatrzyli co im grozi i, głupcy, bronić się myślą.
Patrzał czekając odpowiedzi.
Wojewoda milczał.
— Od króla choć nie ma wiadomości, ale pod Kalisz przyciągnie pewnie, posłałem do niego, aby pospieszał — rzekł Teodoryk.
— A o królu waszym krakowskim, wieści nie ma — dodał. Uciekł w lasy.
Na wzmiankę o Łoktku zarumienił się wojewoda.
— Moim królem Jan — odparł — tamtego już nie znam.
To mówiąc dał znak marszałkowi, iż potrzebował mówić z nim na osobności. Teodoryk dosyć niechętnie, zawahawszy się trochę, począł iść przodem. Minęli stół od którego oczyma za niemi pogoniono. W końcu tej jakby obszernej sali, za zasłoną, oddzielony od niej, ale zrosły z namiotem wielkim, był marszałka sypialny razem z kaplicą.