Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

z ziemią, Kleck, Kostrzyń, Sieradź, Uniejów, Warta, Szadek...
A wsie, a kościoły, a klasztory, a ludzkich żywotów tyle, a zbiegłych tyle, co po lasach mrą z głodu, a krwawe łzy?...
Mało ci tego? Syt jesteś? Nie jeszcze? Czego ci więcej potrzeba?! Mów...
Jęknął Dobek.
Co się działo, gdy on to przerywanym mówił głosem, powoli jak krople wrzącej smoły na ciało nagie, rzucając te imiona na sumienie jego — co się działo z Winczem — Dobek sam nie mógł zrozumieć, oczy miał zakryte dłonią, a usta, które pozostały odsłonięte, ból wykrzywił.
Milczenie trwało długo, wojewoda nie odpowiadał nic.
— Mów — odezwał się Dobek... gdzie, dokąd ich jeszcze powiedziesz, i gdzie my z żonami i dziećmi przed tobą i przed niemi chronić się mamy?.
Ja nie mam już domu ni łomu, w lesie, w jamie tulę nędzę moją... srom mój, żem także Nałęcz jako ty... bo nas ludzie palcami wytykają.
Gdy to mówił, wojewoda się zerwał na nogi — a Dobek cofnął mimowoli, sądząc, że z mieczem się nań rzuci.
Lecz Wincz spojrzał nań tylko gniewnie, ręce rozpostarł i głowę pochylił ku ziemi.
— Jeszcze się to nie skończyło, co się po-