Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

króla dostać mieli, ufał żonie, a do stracenia — nic już nie miał... nie dbał o nic.
Gdy wyszli z namiotu... Halka zawahała się trochę, szukając kogoś oczyma, dwa nieruchome cienie stały opodal trochę... Szli ku nim...
Noc była czarna — wiatr, który się uspokoił, zrywał się znowu chwilami, przelatywał szumiąc nagle i opadał — niebo zakrywały chmury, pomiędzy któremi blade gdzieniegdzie gwiazdki ukazywały się i znikały.
Halka szła śmiało... aż do tego miejsca, w którem postrzegła stojących nieruchomo ludzi...
Jeden z nich przystąpił do niej bliżej — i poznawszy ruszył przodem, wskazując drogę. Drugi pozostał za niemi w tyle.
Wojewoda, który nie pytał o nic i dał się wieść — mijając tę postać tajemniczą, co miała im towarzyszyć — rzucił na nią okiem i zdało mu się, że poznał jednego ze swoich... Tym tylko sposobem dawało się tłumaczyć — iż Halka przez obozowisko dostała się do jego namiotu.
Byli tu tacy, co jej pomagali... Wiodący ich przodem szedł ostrożnie, pomijał szałasy, a nadewszystko niedopalone ogniska, których światło zdradzić by ich mogło. — Szli ciągle przez stanowiska zajęte ludźmi wojewody... i niepotrzebowali przebywać krzyżackich, pomiędzy które ważyć się nie było bezpiecznem.