Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

królowi rządów musiał ustąpić — byłoż to upokorzenie?
— Wojewodo — odezwał się Kaźmierz zdala, głosem łagodnym, szanowałem cię i byłbym rad twych słuchał jak ojcowskich. Źli ludzie podbechtali na mnie... i oni są sprawcami niesnaski. Ja was uniewinniam...
W tém król pomilczawszy dorzucił.
— Słyszysz! Wincz... Zawdzięczymy ci oba — powracaj do nas — powracaj...
Wojewoda tchnął z głębin piersi.
— Panie — szepnął wahając się — jakże to dziś się da zrobić? Jam w ich rękach — niestety! Chcieć się wyrwać, wyrzezą nas do nogi zbójcy ci... Ze mną ród mój niemal cały...
Król przysłuchując się, powoli począł przybliżać do niego.
— Byle najmniejsze podejrzenie powzięli, tego im potrzeba — ciągnął daléj wojewoda — osaczą nas jak zwierza w lesie, siły nasze im nie sprostają — zginiemy wszyscy... Co komu po tém!
— Zgubić się byłoby nierozumem — przerwał żywo Łoktek — tego ja od was nie chcę, ani myślę na to narazić. Owszem, pozostańcie z niemi, idźcie... Nie wydawajcie się z tém wcale, co w sercu mieć będziecie i myśli.
Ja — ścigam ich od dawna, krok w krok dążę za niemi — blizka jest, zdaje mi się chwila,