Nie będziesz już czekał długo, mam ufność w Bogu — niech on cię szczęśliwie prowadzi.
Wojewoda wyszedł z namiotu jak upojony, odrodzon, oczyszczonym się czując — innym wcale, niż tu wchodził.
Powietrze do oddychania zdało mu się lżejszem.
O krok od progu czekała nań niespokojna żona, podszedł ku niej i objąwszy rękami całować, począł z rozrzewnieniem wdzięcznem.
— Bóg płać! szepnął — tobiem to winien — wierna moja, poczciwa Halko... Stało się, jakoś ty u Boga wymodliła i dobrze się stało...
— Wracasz tam? zapytała wojewodzina, widząc, że chciał iść i oczyma koni szukał.
— Muszę, natychmiast — rzekł krótko wojewoda. — Mam rozkazanie pańskie i tam najpotrzebniejszy jestem.
— A ja? zapytała nieśmiało żona.
Wincz ręce opuścił — zamyślił się.
— Nie — teraz do naszego obozu wziąć cię nie mogę[1] — Do domu wracać niebezpieczno... któż wie, jakiej zemsty i kto na mnie szukać zechce? Musisz tu zostać...
— Do klasztoru? spytała Halka.
— Alboż ci psi klasztory szanują, wyrwało się wojewodzie. Nie — zostań gdzieś była, połączemy się wkrótce, król ci opiekę da.
— Kto się opiekował tobą?... spytał w końcu.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.