Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wielu dla mnie było pomocą, odparła wojewodzina, a najlepszym przyjacielem Floryan Szary ze Surdęgi — ten co ma moją powinowatą za sobą.
— Szary? Ten u mnie bodaj w Pomorzanach od Hebdy posłem był? Tak — li? niemówił o tem?
— On jest, on[1]
Wojewoda się obejrzał.
— Gdzież go szukać? rzekł.
Wojewodzina zwróciła się, czując, że ten opiekun niedaleko być musiał, bo on ją z jednym z Nałęczów do męża wodził.
W istocie Floryan stał o kroków kilka. Wincz podszedł ku niemu, gdy go wskazała.
— Żonę wam w opiekę oddaję, odezwał się, rękę doń wyciągając. Bóg da, kiedyś wszystko dobro odwdzięczę.
Floryan skłonił głowę, dając znać, że przyjmuje, co mu zwierzono.
— O wdzięczności to tam niema co mówić — odparł raźno. — Czyni się, co człowiek powinien nie dla niej, a dla miłości Bożej i ludzi.
Nie troskajcie się o panią waszą. Strzedz jej będziemy — a teraz chcecieli być u siebie pod namiotem, nim niemcy się pobudzą — jedźmy. Spieszyć trzeba.

Żona rzuciła się Winczowi na szyję i tak długo trzymała go w uścisku, aż się z niego na

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.