Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

poprzedza świtanie. W dolinie ognisk jeszcze widać nie było, ruchu nie słychać — konie pasły się na łące, a ciury nadedniem spały mocniej jeszcze, tak że przejeżdżający minęli ich niepostrzeżeni. Szary zatrzymał się tu i wojewodę pożegnał.
Dalej nie był mu już potrzebnym.
— Pomnij przyjacielu, com ci zwierzył — szepnął Wincz.
— Spokojni bądźcie — to sprawa sumienia — rzekł zawracając Floryan.
Wjazd do obozu, skutkiem pospiechu i nieuwagi, nie obszedł się bez wypadku. Wojewoda zapędziwszy się trochę za daleko na prawo, zamiast wprost wjechać między swoich — znalazł się wśród krzyżackich namiotów. Straże około nich ospałe krążyły. Poskoczył zaraz niemiec i za uzdy konia mu pochwycił.
Wer da?
Towarzysz wojewody i on sam poczęli po polsku łajać, co sprawę pogorszyło. Wszczęła się wrzawa, wojewody znać nie chciano, niemiec uzdy konia jego nie puszczał i z mieczem się nań porywał. W namiotach pobudzili się inni i przybiegali. Otoczono ich kołem.
Cały niemal obóz zatrwożony się zrywał, a marszałek Teodoryk, który przededniem wstawał i już we zbroi był, nadbiegł z dwoma swemi kompanami.