Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja — przerwał Teodoryk — radbym się wreszcie spotkał z nim — i pobił go — a gdyby się udało obu wziąć, bo słyszę i syn z nim jest razem.
Wincz głową poruszył.
— Czy syn jest z nim — nie wiem, rzekł, ale że go w bitwie nie będzie, to pewna. Choćby on chciał, ojciec go nie puści, osłania go i strzeże, bo to jedna rodu nadzieja.
Marszałek przeszedł się po namiocie.
— W którą się król udał stronę? zapytał.
— Ludzie dobrze nie wiedzą, bo on ostrożny jest, mówił Wincz — lecz z pewnością zdala od nas trzymać się będzie. Siłę ma za małą, mierzyć się z wami nie chce.
— Dla tego jabym właśnie rad się z nim spotkać — zakończył marszałek.
Rozmowa przerwaną została wejściem Komtura Elbląskiego, który z ukosa na wojewodę spojrzawszy, coś szepnął Teodorykowi i oddalił się.
— Na waszych nieswornych ludzi są skargi nieustanne — odezwał się po wyjściu jego marszałek.
— Ja też skarżyć bym się powinien, ale że próżno pono domagać się u was sprawiedliwości, milczę, rzekł wojewoda. Obchodzicie się z nami gorzej, jak z najemnikami.