Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Mila była tylko od miasteczka Radziejowa, gdzieby jego ludzie woleli byli stać, aby i osadę zaskoczyć i lepszy znaleść przytułek. Tu w dzikiém polu, gdzie nigdzie nawet drzewiny nie było, a i o wodę trudno dla tylu koni — szemrano na nie wygodne legowisko.
Lecz z Teodorykiem się spierać nawet Wielki Komtur nie śmiał.
Zygard, Komtur Koprzywnicki, gdy się już rozkładać miano, syknął, obejrzawszy się i do marszałka pobiegł konno. —
— Mamyż tu noc spędzić na tej pustyni, w nizinie mokrej... gdzie ani dobrej paszy, ni wody niema...?
Staniemy tu, każcie rozbijać namioty, odparł marszałek zachmurzony. Mam powody, dla których zebrać tu muszę nasze siły — Ottona z Luterberga czekam i tych, co na Brześć poszli, nie trzeba się rozpraszać. Chociaż mi wojewoda ręczy, że król daleko i że o nas nie myśli a uchodzi — ja nie zupełnie temu wierzę. Oddziały nasze porozdzielane... Tu się zgromadzić potrzeba.
Spojrzał marszałek na mówiącego i wejrzeniem tém pokazał mu, że rozkaz nie może być zmieniony.
Zygard zamilkł. —
— Zdaje mi się, że obawa co do króla krakowskiego próżna — odparł cicho, długo pomilczawszy. — Radby uniknąć spotkania to jawna