Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Opowiadano o jego rozmaitych wykwintnych a przemyślnych sztukach w znęcaniu się nad pogany, bo co polskie dla krzyżaków za pogańskie stało.
Kółko to dobrych druhów już nieco łowami na ludzi, paleniem i ścinaniem było znużone... Zapasy obozowe z Torunia wzięte na wyprawę wyczerpywały się, wino coraz było gorsze, przyprawa pigmentu coraz mniej korzenna, kuchnia coraz bardziej zaniedbana... Jesień miała poranki chłodne i dnie słotne. Kraj stał wielką wygorzałą pustynią, ludzi nawet dla zabawy nie spotykali, wszyscy więc za tem głosowali, aby z łatwem a zupełnem zwycięztwem powracać do Torunia.
Twarze większej części dostojnych tych panów zasępione były, Herman poziewał, nudziło mu się.
Przybywający Zygard mrucząc, doniósł, iż Teodoryk upiera się stać pod tą lichą osadą.
Elbląski poruszył ramionami.
— Goniemy widmo jakieś — rzekł... Królik ten mały nie ma najmniejszej ochoty spotkać się z naszemi włóczniami — ani go widać, ani słychać. Polski nasz pan Palatyn pierwszyby go zwąchał, bo się lęka dostać w jego ręce, a ten zaręcza i poprzysięga, iż w okolicy znowu go nie ma... po co my się jeszcze tu włóczemy?
Albert komtur Gdański, figura bardzo dostojna, wielkiego rodu, wielkiej dumy — obejrzał się po równinie.