Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawda, że tu miejsca dość, choćby na dwa razy tyle żołnierza, ile my go mamy, rzekł — ale stać w tym błocie nie jest rzeczą wielce przyjemną.
— Mistrz rzekł! skłaniając głowę trochę szydersko, ozwał się Zygard.
— Ani ognia prędko naniecić nie będzie z czego rzekł Albert, ani wody czystej tu dostać...
— Nie ma innego sposobu, tylko — rzekł Elbląski, do tej wioski, która już pusta być musi, lub za chwilę nią być powinna, słać i kazać te chałupy rozbierać...
Wioska w istocie widna w pewném oddaleniu, tak wyglądała nędznie, iż ledwie się z niej opału było można spodziewać. Z wyjątkiem chaty sołtysa, reszta na pół siedziała w ziemi. Oddział krzyżacki już się tam kręcił, szukając ofiar, ale ludność zbiegła wcześnie. Dwóch bezsilnych starców znaleźli, jednego w lepiance na barłogu, drugiego na przyźbie siedzącego z tą obojętnością na śmierć, jaką późny wiek daje... Zabił jednego żołdak, wbiwszy mu w serce włócznię, drugiego na płocie uwiązano rozkrzyżowanego, aby dogorywał powoli.
Były to zwykłe igraszki żołdaków... Młodsi skarzyli się, że dla lepszej zabawy niewiast nie znaleźli... i dzieci...
Wieś była jak wymarła, ludzie w lesie, bydło i konie z niemi...