Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Kupka naszych dostojnych rycerzy stała jeszcze na małém wzgórku, czekając rozbicia namiotów, gdy w pewném oddaleniu, polski oddział wojewody się ukazał, szukając tuż miejsca dla siebie... Był on przedmiotem ciągłego niemców szyderstwa. Lżejszy uzbrojeniem, nieco rozprężony pochodami, mniej karny, stawił się inaczej: choć mu na bucie nie zbywało. Wedle pojęć niemieckich, nie był to żołnierz, jakim go oni mieć chcieli. Przodem z otoczeniem swym dosyć strojno i lśniąco jechał wojewoda, u boku jego Dobek i Włostek.
Wincz, który przez czas dosyć długi miał oblicze osowiałe i smutne — teraz spoglądał raźnie, śmiało i czoło niósł do góry.
Zygard to postrzegł.
— Patrzcie no — szepnął, jak odżył polak, upewniwszy się, że się z królem nie spotka! Dopiero od dni niewielu w oczy patrzy śmielej.
— Nie cierpię człowieka tego, odezwał się Elbląski — nie zawinił mi nic, ale jak dla psa kota sam zapach i kształt jest odraźliwy, tak dla mnie każdego polaka, tego zaś więcej, niż innych.
Rozśmieli się inni.
— I ja ich nie znoszę — dodał Gdański — barbarzyńcy są, a chrześcian udają, wolę już prusaków.
Wojsko polskie szło luźno, spoglądając na krzyżaków z ukosa. Milczano w szeregach, lecz