Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamknięto mu usta wnet, bo nie chciano, by wojewoda to usłyszał...
Wincz, którego część oddziału już przeciągnęła, powlókł się za nim.
— Co wy mówicie, ofuknął go Elbląski. Nasz żołnierz znużony i znudzony — więcej zawsze wart od ich świeżego... Nigdy i w żadnym razie on nam nie straszny. Nigdy! Patrzyliście na ten oddział wojewody, tacy oni wszyscy... Lud jak lud, ale ani oręża, ani sztuki wojskowej nie mają.
Maks siwą brodę pogładził.
— Nie należy — dodał — nigdy nieprzyjaciela lekceważyć.
Herman rozśmiał się i splunął.
— W jednym tylko razie straszni nam być mogą, gdyby ich dziesięć razy tyle było co nas — Litwa, prusacy, oni, tylko kupą i nawałem złamać nas potrafią.
Maks — coś zamruczał, wąsa zakąsił, sprzeczać się nie chciał. Dokoła ruch powstał ogromny, wbijano drągi, rozciągano sznury, ustawiano żłoby dla koni, wozy wyprzęgano. Oboźni biegali każdemu pułkowi, naznaczając granice. Ciury z niezbyt odległej wsi wlokły już drzewo z chatek, chrust i porozrębywane sprzęty na ognisko...
W tem postać się w śród obozu ukazała, która starszyzny zwróciła uwagę. Był to żebrak z krzywą głową i złamanym grzbietem, który z trudnością