Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

podnosząc nieco oczy, rozglądał się w około i wlókł nogami, idąc z ciężkością wielką.
Zkąd się on tu wziął i jak go puszczono bezkarnie, jak uszedł napaści i żołnierskiego okrucieństwa? trudno pojąć było, gdyż z sukni widać było, że do polskiego plemienia należał — a temu nie przebaczano. Kalectwo chyba może dawało mu bezkarnie tak błądzić.
Zdawał się nie lękać wcale tych obcych twarzy i mowy, i z nieświadomością niebezpieczeństwa rękę kiedy niekiedy wyciągał...
Stanął — szukał czegoś oczyma... zobaczył namiot czerwony, którego ściany właśnie się rozwijały, a przy nim obok już wiała wetknięta w ziemię chorągiew zakonu. Skierował się w tę stronę, lecz powolnie bardzo.
— To Zbik — szepnął po cichu komtur Elbląski... inny by się tu nie odważył. Służy nam...
Popatrzyli nań.
Zbik ujrzawszy marszałka, który z kompanami stał przed namiotem, podszedł ku niemu.
Jeden z towarzyszów Teodoryka, na dany przezeń znak, rzucił mu jałmużnę. Można się było domyślać z dala, iż słów kilka zamieniono pospiesznie.
Żebrak mrucząc i ciągle głowę nosząc skrzywioną, powlókł się na miejsce puste nieopodal, kląkł na ziemi i z trudnością położył.
Namioty stały tak, że pomiędzy niemi małe