Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakeście wczoraj przykazali, rzekł żebrak. Słucham przykazania — nie wiem komu służę...
Rozśmiał się niby głupkowato... i powtórzył.
— Wam winienem życie, przysiągłem za to służyć.
Wlepił oczy w wojewodę, który pochylił się ku niemu.
— Jak daleko są? spytał.
— Tuż, w lesie — rzekł żebrak...
— Straże postawili!
— A jakże... Nocą albo nad ranem przyjdzie mgła pewnie, mówił Zbik obojętnym głosem... człowieka o krok dojrzeć nie będzie można.
— A ty drogę znajdziesz po ciemku? spytał wojewoda.
— Ja? rozśmiał się swym głosem cienkim i piskliwym żebrak... Dokąd?
— Do nich...
— Nie wielkiego na to rozumu trzeba — rzekł żebrak... jam tu swój między Radziejowem a Brześciem.
Westchnął ciężko i natychmiast oczy podnosząc jak wierny pies, co czeka skinienia, wlepił je w wojewodę.
— Dokąd? panku! spytał cicho. — Do nich? Zaraz?...
— Nocą, nie czekając dnia! rozumiesz...
— Z czem?