Wojewoda mu się nachylił do ucha.
— Z czem? począł żywo i niecierpliwie, poruszając rękami. — Powiesz — teraz albo nigdy. — Teraz, jutro... Część ich odeszła do Brześcia... — część nie dociągnęła do noclegu. Ci co są, ociężali, ospali... a nie spodziewają się wcale...
Zbik słuchał tych słów z uwagą wielką, powtarzając je sobie po cichu, oczy wytrzeszczając, jakby wysiłek wielki czynił dla spamiętania wszystkiego.
Wojewoda raz jeszcze ponowił zalecenie.
— Jutro o świtaniu...
Zbik w rękę go pocałował żywo i natychmiast skurczył się, skrzywił, głowę przygiął, kaleką wysunął się z namiotu i zniknął.
Noc nadchodziła.
Jak przepowiedział żebrak, mgła gęsta zsuwać się zaczęła na ziemię, wilgotna, przejmująca, nasycona tą wonią właściwą, którą jesienne tumany z sobą przynoszą — niewiadomo z ziemi ją biorąc, czy z obłoków...
Dymy porozpalanych ogni, przyciśnięte jej ciężarem padały też ku ziemi i rozsiadły się jak szare opony nad obozem.
Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał tej atmosfery zsiadłej, mokrej, wygryzającej oczy, oddech uciskającej.
Z obozu polskiego nie widać było niemców, krzyżacy nie mogli też dostrzedz ludzi wojewody.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.