Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Ztamtąd od żołdaków niemieckich dolatywały okrzyki zwykłe, do koła wojewody cicho szło jako nigdy.
Wszystek lud siedział jakiś zachmurzony i niespokojny...
Wojewoda szepnął coś Dobkowi, ten powstał i skierował się ku namiotom starszyzny Nałęczów...
Pod jednym siedzieli Remisz, Ogon, Żegota i wszyscy ci, których widzieliśmy już zniechęconych do wojewody. Teraz dziwna zgoda panowała w tém kółku. Z małej beczułki nalewali sobie każdy do swojego rogowego lub drewnianego, srebrnego lub mosiężnego kubka, popijali i szeptali cicho, jakby się lękali sami siebie.
Gdy zobaczyli wchodzącego Dobka oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Głową dał znak im jakiś.
— Pewno! zapytał Siłacz...
— Pewno — rzekł Dobek...
Remisz zatarł ręce tak, jak gdyby się do użycia ich natychmiast sposobił.
— Do kata! noc dzisiejsza będzie długa! zawołał.
— Byle się nasi nie pospali — odparł Klimsz.
— Żaden oka nie zmruży — tak, ręczę — szepnął Remisz — tożsamo co my czują wszyscy... Ze skóry by powyłazili... tak im pilno.
Podniósł ręce do góry.