Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże miłosierny! Boże mocny, Boże wielki — zawołał, dajże nam dożyć chwili tej, i — i —..
Niedokończył...
— Byle król... rzekł Dobek nie zawahał się tym razem... Bo ich już drugi raz jak tu nie złapiemy, a i mgła okrutna... nie zobaczą go, aż im na kark usiądzie...
Remisz zatarł ręce znowu.
— Powtórzcie no rozkazanie — odezwał się Ogon — co wojewoda mówi?
— Pogotowiu być — a poczynać nie spieszyć, aż król sam znak da, padając na nich...
— A jeźli we mgłę na nas padnie pierwszych...? rzekł Remisz zakłopotany.
— Nie może to być, bo wie gdzie leżym i dla tego wojewoda w dolinie się nie chciał mieścić, choć mu tam wyznaczono.
— Tak mi Boże dopomóż — począł Remisz — życie bym dał, żebym mógł komturowi Elbląskiemu za Sieradzki klasztór i kościół zapłacić.
Wzdrygnął się cały — milczeli inni.
Dobek spojrzał na młodego, w kącie na ziemi siedzącego Nałęcza i rzekł.
— Idź — od namiotu do namiotu, patrz co robią — napominaj, by zbroi nikt się ściągnąć nie ważył, koni nie puszczać... Siodeł nie zdejmować.