Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto go dziś wie — rozśmiał się Ogon — ja z doświadczenia to znam, że dni w życiu nie równe — gdy człek chce skrócić to się wyciągają, a gdy przedłużyćby rad, kurczą...
Zaglądali do beczułki, aż ostatnią z niej kroplę wylał Klimcz. Remisz znalazł drugą pogotowiu — lecz nie wszyscy godzili się, by zajrzeć do niej.
— Z mętną głową iść na bój nie dobrze — odezwał się Dobek.
— Albo — albo — sprzeciwił się Remisz — czasem w boju trzeźwy nadto widzi, a lepiej ślepym być.
Poczęli nalewać po troszę, do ranka było daleko.
Ten i ów dobył suchego chleba i zawiędłego mięsa — ale z rozmową nie szło — myśli wirowały około jednego — rychło li przyjdzie ranek.
Co który odsłonił namiot, aby noc zobaczyć, to go wnet zapuszczał — ciemność była nieprzebita... Mgła gęstniała choć ją nożem krajać.
Klimczowi się nudziło...
— Gdyby nam kto choć bajki powiadał — odezwał się.
— Tobyśmy ich nie słuchali, — odparł Dobek — we mnie jedno gada i ja to tylko słyszę — zemsta! zemsta...
— Jabym gotów w kości grać — rozśmiał się Klimcz — aby tę noc jak przebyć...