chmielu wieczornym — nie wierzyła w popłoch... miała go za jakąś igraszkę lub wymysł...
Komturowie tylko, goście obcy, starszyzna z przytomnością umysłu większą, odziali się we zbroje i występowali w pośrodek obozu, nawołując do siebie żołnierzy, którzy z pośpiechu ledwie się uzbroić mogli...
Kupki składały się nie jednolite, nie tak jak iść były nawykłe... Wrzawa obozowa nie dawała słyszeć nadciągającego nieprzyjaciela...
Komtur Elbląski i Gdański, którzy się wysunęli po za łańcuch już obóz opasujący w części — widzieli go — harcownicy polscy, wypadali z mgły ku obozowi... ukazywali się i znikali.
W małych przestankach cichszych, marszałek mógł pochwycić oddalone głosy surm polskich, przeraźliwe, dzikie — a śmiałe... zdające się urągać Krzyżakom...
Zuchwalstwo to, z jakiem król tak długo unikający spotkania teraz sam do niego wyzywał, było dla Teodoryka upokarzającem.
Zwiastowało ono, że ostrożny Łoktek — musiał być pewien siebie i swej przewagi.
Taż sama myśl odjęła męztwo komturom Hermanowi i Albertowi, ale natchnęła ich rozpaczliwym szałem...
Czuli, że cześć a może i życie stracić mieli — chcieli je przynajmniej walką okrutną okupić.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.