Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby był mógł Szary paść jéj do nóg! lecz z łóżka mu się ciężko podjąć było. Ręce jéj tylko ucałował.
Tegoż dnia kanonik rany opatrzył i na nalegania odpowiedział, jak to lekarze i duchowni zwykli, groźném słowem a szorstko.
— Chcesz się koniecznie zgubić, trudno ci zabronić — rzekł — zamiast pociechy żonie i dzieciom smutek sprawisz... Czekaj aż powiem... Nie zatrzymam dnia jednego, gdy ujrzę, że podróż znieść możesz.
Florjan zmilczał, ale w oczy księdzu patrzał co dnia, a ten się uśmiechał.
Jednego dnia wreście, ręką rzucił, gdy wojewodzina go spytała po cichu i — dał do zrozumienia, że jechać z biedy było można...
Wysłano tedy najlepszy wóz, okryto go kabłąkami i skórami, przyodziano Szarego, i po pożegnaniu, a błogosławieństwie biskupa Matjasza, wojewodzina z nim wyruszyła w drogę.
Jesień była późna, pospieszyć z rannym, choćby i chciano, nie pozwolił lekarz, musiano się wlec noga za nogą. Wojewodzina, miasto na drugim wozie spoczywać, niemal całą drogę, pieszo szła z różańcem w ręku, jakby pielgrzymkę pobożną odbywała.. Była téż to pielgrzymka miłosierdzia.
Florjan leżał osłonięty, coraz to się po cichu ludzi rozpytując, kędy byli, jak się miejsca zwały, ile drogi zrobili...