Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikosz słuchał, dumając ciągle.
— Król! król! — zamruczał pod wąsem...
Ale nie w smak mu pono była ta zapowiedziana opieka pańska. Zawrócił się od ognia wgłąb izby kilka kroków, przyszedł bliżéj i wojewodzinie się przypatrywał bacznie.
Walka jakaś w nim, toczyła się widocznie, która dlań była nieprzyjemną.
— Jakeście ludzcy — rzekła Halka po chwili — pomóżcie mi, abym się do Surdęgi dostać mogła.
— A mnie co wy i Surdęga waszal[1] — zżymając ramionami zawołał nagle Nikosz. Może to ja jestem tym sąsiadem, na którego ten pies, co go trzy krzyżackie włócznie nie dobiły, skarżył się królowi?.. To ja za to, że on na mnie nasadził króla, będę wam pomagał dla niego?
Rozśmiał się na głos...
— Gdybyście to uczynili, rozum byście mieli, nie powiem już więcej... bo lepiéj wam pono króla nie gniewać i nie drażnić. Mały on jest, ale ręce długie ma...
— Jakby to wszystko prawda była! — ze śmiechem odparł Nikosz...
— Wolno wam wierzyć lub nie — zawołała wojewodzina. — Czyńcie jak wam lepiéj.

I zamilkła dumnie, Nikosz popatrzył na nią. Dziwném mu się to zdawało, że słaba, jedna kobieta, w jego rękach będąca, wcale się go lękać nie zdawała, i takie męztwo okazywała.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wasza!.