Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Króla Jana odpędzono od Poznania, doma ludzie trochę spokojniéj oddychali do czasu.
Szary zaraz po godach wstawać począł, chodzić, z włodarzem się naradzać, na koń mu się chciało, ale żona nie dozwalała się wybrać, dopóki by do lepszych sił nie przyszedł.
Często gęsto wspominano o królu, czy téż on obietnicę swą strzyma.
— Król stary, a ma tyle na swéj głowie spraw głównych, iż pewnie zapomniał, co mu się na pobojowisku z ust wyrwało — mówił ojciec. — Nie grzech by mu było pokłonić się pójść i przypomnieć.
— Nie uczynię tego — odpowiadał Florjan. — Nikosz jakoś cicho siedzi, a iść do króla po zapłatę za krew, nie ziemiańska rzecz, ale żołdacka. Dla swojéj ziemi i dla korony Chrobrego się to czyniło — niech będzie Bogu na chwałę!
Tyle zrobiemy, że kozła na hełm wyprawim, a moje trzy włócznie w tarczę włożym tak, jak one mi w brzuchu tkwiły! Dość mi na tém.
Żona nigdy się mężowi nie sprzeciwiała, dla niéj on zawsze słuszność miał. Ojciec téż zamilkł, nie nalegał.
Począł się Florjan coraz pilniéj krzątać około domu, bo się wcześnie jakoś na wiosnę zbierało, a na wsi, nim ona przyjdzie, trzeba być gotowym na jéj przyjęcie.