Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Góry nie zadzierali się z chłopami z Wożnik jak dawniéj — do bójek na granicy i po lasach nie przychodziło.
Zdawało się, jakby i sam Nikosz zmęczył się tem, i spokój wolał.
Wojewoda przodem posłał urzędnika swojego z laską białą, aby o nim oznajmił, powiadając, że od króla był wyprawiony.
Gdy nadciągnął — wrota już stały otwarte na oścież, a w nich Nikosz czekał ubrany na prędce w szubę dostatnią, z łańcuchem na szyi, w kołpaku na głowie sobolowym, z mieczem u boku. Straszniejszym i brzydszym był jeszcze, niż zwykle.
Twarz miał jak wosk żółtą, a oczy mu biegały jak u kota, gdy psy za nim gonią.
Wprowadził milcząc Hebdę do izby, w któréj, zda się, na umyślnie służba dzbanów srebrnych, i kubków nastawiła więcéj, niż było potrzeba, aby się bogactwem pochlubić. Zbieranina to była różności, nie jednéj matki dziatki, jakby i z kościołów i ze dworów się to poschodziło — ale błyszczało.
Wojewoda nim siadł na ławie, rzekł...
— Jadę do was, od króla z rozkazaniem... Musicie mu z téj posiadłości ustąpić — nie komu ale królowi samemu.
Nikosz głowę bardzo nizko skłonił, ale śmiał się szydersko.
— A jakbym ja dać jéj nie chciał? — zapytał.