Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 013.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szona młodością, twarzyczka każda, czyniła na nim potężne wrażenie; gotów był dla jej uśmiechu poświęcić wszystko, nawet najświętsze węzły potargać — cóż po tem, gdy z każdym dniem gasły dlań jej uroki i wkrótce obojętniał, ostygał, zamarzał, że go i najgorętszych uczuć oznaki odżywić nie mogły. Pani Mniszchowa przypominała sobie pewne chwile złudzeń rozwianych i westchnęła znowu. Tej natury nic zmienić nie mogło, niestety, trzeba jej było ulegać, należało ją zaspokajać... Był tak dobrym! serce miał tak czułe — sam nie winien był pewnie temu, iż go życie takim uczyniło. Życie, ludzie, doznane zawody, przeniewierstwa... wiek może!
Pani marszałkowa uniewinniała go... Znękanego pana trzeba było zabawić i rozbudzić. Dziwne myśli chodziły jej po główce rozmarzonej.
Wielkie panie w atłasach i koronkach, w całym blasku swych umiejętnie pielęgnowanych wdzięków, nie czyniły już na nim wrażenia. Świeża, wiejska natura jedna jeszcze żywiej w nim krew poruszyć mogła. Wszakże w Wiszniowcu, Marysia, panienka respektowa, ściągnęła była na trzy dni oczy majestatu i... otrzymała na wyjezdnem brylantowe kólczyki.
Pani Mniszchowa ruszyła ramionami.
— Co w niej upatrzył? Doprawdy nie wiem! — szepnęła. Ha, młodość! tę niepowrotną, a tak drogą