Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Na zimę łachmanami po śmieciskach zbieranymi okrywało się to biedactwo, a często z psami o kość walczyć musiało.
Sydor go raz najrzał pod szynkiem u ściany siedzącego na słońcu i grzejącego zęby. Litość go wzięła, kazał mu za sobą do chaty iść na chutor. Maksymek się obawiał, ale był głodny i bose nogi marzły; posłuchał. Tu, gdy go nakarmiono, drapnął, bo po cygańsku był do swobody i włóczęgi nawykły. Nie mało z nim Sydor biedy zażył, póki go do posłuszeństwa, pracy, porządku i do jednego kąta nałamał. Było to wkrótce po ożenieniu jego. Chłopak się w domu zdał; wzięła się do niego i żona Sydorowa, okryto go, przyodziano i Maksym się w końcu do chutoru przywiązał, do posługi dał wzwyczaić. Więcej to było sprawą kobiety niż Sydora.
Choć go z tego zdziczenia wyrwano i powoli obłaskawiono, pierwsze lata życia zostawiły na nim i w nim niezatarte piętno. Zawsze w nim było coś dzikiego, pierzchliwego, niemal zwierzęcego. Chłopak nie był głupi wcale, a no rozumu mniej miał jeszcze jak instynktu. Sam czasem nie wiedział, co i dlaczego czynił; pchała go jego natura, do rządzenia sobą nawykła. Chłopakiem jeszcze małym bywało przed chatę wyszedłszy wśród ciszy nocnej, słyszał i czuł i zgadywał, czego nikt ani dopatrzeć, ani się domyśleć, ani uchem pochwycić nie mógł.